Architektoniczny SŁOWNIK lat 90. – część II

Jak rozmawiać o warszawskiej architekturze lat 90.? Przed Wami druga część słownika, dzięki któremu poznacie najważniejsze pojęcia, podsumowujące to, co działo się na stołecznych ulicach w czasach transformacji systemowej.

Autorka: Aleksandra Stępień-Dąbrowska

fot. Aleksandra Stępień-Dąbrowska

kolorystyczna ekstaza

Architektoniczne doświadczenie typowe dla transformacyjnej dekady, przypominające ssanie wielu landrynek jednocześnie (dla jednych – ekstremalna przyjemność, dla większości – ból zębów). Potocznie kojarzone z odreagowywaniem szeroko pojętej szarzyzny czasów PRL. Owocowało m.in. czerwonymi wiatami przystankowymi, zielonymi słupkami drogowymi, żółtymi budkami telefonicznymi i wszystkimi kolorami tęczy ówczesnych elewacji. Najjaskrawszym przykładem tej tendencji jest fasada Hotelu Sobieski, pokolorowana szerokimi plamami różu, jasnego błękitu, pomarańczu i słonecznego żółcienia. Dzieło prof. Hansa Piccottiniego długo (i naiwnie) postrzegano jako próbnik przed wyborem właściwej kolorystyki budynku. Kolor jako narzędzie twórczej ekspresji stał się ważnym elementem dekady spektaklu, ale także tanim ekwiwalentem fantazyjnego detalu – w duchu post-pol-modernizmu. Wbrew obiegowym opiniom jego obecność na najntisowych elewacjach nie zawsze była witana z otwartymi ramionami. W 1995 roku głosami warszawiaków Hotel Sobieski został wybrany Koszmarem Sześciolecia, a przemalowanie bloków spółdzielni „Torwar” na intensywne fiolety i zielenie wywołało niesamowite protesty, podczas których żalono się, że takie otoczenie sprzyja chorobom psychicznym i skłania do myśli samobójczych. Kolorystyczna ekstaza lat 90. jest matką chrzestną współczesnej pastelozy.

fot. Maciej Leszczełowski

manhattanizacje

Jedna z dwóch głównych dróg, którymi podążała architektura lat 90. A właściwie trasa szybkiego ruchu w kierunku zachodnim, gdzie zamiast ograniczenia prędkości istnieje nakaz doganiania. Pod pojęciem manhattanizacji kryje się nie tylko wysokościowy wyścig zbrojeń, ale i cały proces produkowania wielkomiejskości, z regułami narzuconymi przez logikę polskiej transformacji ustrojowej.  „W Warszawie, Krakowie czy Pułtusku odbywa się teraz masowe wchodzenie do Europy, którą się zresztą często myli z Ameryką” – pisał w 1991 roku Andrzej Osęka. Pomylić się było łatwo, bo napędzająca manhattanizacje transformacyjna obietnica „zachodniości” była niczym więcej jak fatamorganą, zlepioną z wyobrażeń i niesprecyzowanych oczekiwań (poza tym, że oczekiwać należy architektonicznego arcydzieła na miarę nowego otwarcia). Skutkowała kolejnymi mirażami biurowego city, zapożyczanymi od kolonizujących miasto zagranicznych inwestorów. Architektura manhattanizacji korzystała z kilku powtarzających się motywów. Jednym z nich było zestawianie na elewacjach gładkich białych okładzin z ciemnym szkłem refleksyjnym np. kryształowych wykuszy – co albo dawało efekt artdecowskiej stacji kosmicznej, albo przypominało wystrój łazienki (dawny Hotel Holiday Inn, Atlas Tower, Curtis Plaza). Innym wyznacznikiem wielkomiejskiego prestiżu były wypolerowane kamienne fasady – najczęściej z taniego granitu o brązowawym odcieniu (Kaskada). W obu tych formalnych zestawach dużą rolę odgrywały geometryzacja, operowanie wyrazistymi kratownicami, trójkątne świetliki czy dynamiczne wykręcanie poszczególnych brył jak podczas składania kostki Rubika. Mimo tych zabiegów architektura spod znaku manhattanizacji niekoniecznie cieszyła się uznaniem. Nastawione na maksymalny zysk szklane pupy i szklane balerony – jak prasa i mieszkańcy nazywali nowe biurowce i wysokościowce – porównywano do amerykańskiego fast foodu: miało być szybko, tanio, zachodnio i wedle schematu. Budynki fastfoodowe były efekciarskie, nastawione na powierzchowne zachwyty, lecz tak naprawdę odbite z jednej sztancy i prędko pozostawiające uczucie niedosytu.

fot. Magdalena Bryk

post-pol-modernizm

Pojęcie ukute, by pokazać, że postmodernizm był w Polsce zjawiskiem mocno przetworzonym przez lokalne uwarunkowania. Zgłębiany przez rodzimych projektantów przede wszystkim w latach 80., nad Wisłą stał się bardziej taktyką antymodernistyczną, niż strategią ideologiczną, jak miało to miejsce na Zachodzie. Architekt Jakub Wujek definiował polski postmodernizm jako „budowanie troszeczkę inaczej”, zwłaszcza w kontrze do opresyjności blokowisk. Choć pomysłów nie brakowało, bardzo często weryfikowały je trudności warsztatowe, materiałowe i technologiczne pierwszych lat transformacji ustrojowej. Postmodernistyczne imaginarium wzbogacali też po swojemu zagraniczni inwestorzy. Potrafili przywozić w teczkach projekty, o których mówiono, że oferują obrazy nowoczesności lekko już niemodne. Wszystko to sprawia, że w jednym worku z napisem „transformacyjny postmodernizm” kotłują się zarówno intelektualna twórczość Marka Budzyńskiego, budynki poskładane z zestawu „zrób to sam – amerykański wieżowiec lat 80.”, jak i wszelkiego rodzaju łuczki, daszki, tympanoniki, kolorowe tynki na elewacjach – gesty czysto estetyczne, „humanizujące” architekturę mieszkaniową. Dlatego tak trudno jest podsumować jednym słowem styl lat 90. Post-pol-modernizm – jeśli będziemy rozumieć go szeroko – przychodzi tu z pomocą jako pojęciowy kompromis.

fot. Aleksandra Stępień-Dąbrowska

powroty do przeszłości

Druga ze ścieżek charakterystycznych dla budowania w czasach transformacji ustrojowej – podążanie nią oznaczało tropienie lokalnych tożsamości i plastrowanie przestrzeni budynkami, których formy miały do tych tożsamości pasować. Powroty do przeszłości były bardzo mocno osadzone w polu postmodernistycznych praktyk, ale na polskim gruncie zyskiwały indywidualny rys. Widać to szczególnie w Warszawie, gdzie raczej nie wertowano słownika dawnych stylów ironicznie, dla tworzenia architektonicznych ripost wobec tradycji.  Kartkowanie go stanowiło szczególną próbę pozszywania miasta poharatanego wojną, a potem socrealizmem i socmodernizmem. Dążono do rehabilitacji pierzei, zwartości i ciągłości. Wśród współczesnych projekcji Warszawy przeszłości królowały pastisze XIX-wiecznych kamienic (dom przy ul. Ząbkowskiej 18, kompleks Elektrimu przy ul. Pańskiej) oraz neomodernizm, triumfalnie powracający na Mokotów (Flower House, dom przy ul. Malczewskiego 38) czy Żoliborz (Osiedle Hozjusza). Historyzowanie potrafiło być dosadne – jak w przypadku okazałego domu przy ul. Kieleckiej 23 – lub wrażeniowe – co ucieleśnia dom przy ul. Osowskiej 25. Czasem rozmywały się granice między starym i nowym (Osiedle Wieża przy ul. Radarowej), a czasem opowieści o zburzonych kwartałach snuto całkiem współczesnym językiem architektonicznym (Osiedle Żelazna). Choć stołeczne powroty do przeszłości – w opozycji do manhattanizacji – miały być zwrotem ku temu, co prawdziwe i wartościowe w architekturze, balansowały na cienkiej granicy między przekonującą iluzją a tanim trikiem. Utrzymania równowagi nie ułatwiały ograniczenia realizacyjne typowe dla lat 90.

fot. Maciej Leszczełowski

styl milenijny

Wizualne przewartościowanie w drugiej połowie lat 90., związane z okrzepnięciem rynku budowlanego, pojawieniem się większego kapitału i nowych możliwości twórczych. Styl milenijny różnił się od post-pol-modernizmu preferowaną estetyką elewacji: zamiast wypolerowanego kamienia pojawiały się srebrne okładziny, zamiast szkła refleksyjnego – szkło transparentne, zamiast motywów historyzujących – motywy high-techowe. Nowoczesność i prestiż przybierały kolor neutralnych szarości, granatu i bieli. Im głośniej zdawał się tykać zegar odliczający czas do nowego tysiąclecia, tym wyraźniej chłodny, futurystyczny dizajn wypierał rozgadane budynki-bombonierki. Nowe rozdanie w rodzimej architekturze zapowiadały obiekty takie jak: Empark Mokotów Business Park, Rezydencja pod Orłem czy biurowiec Centrum Milenium. Styl milenijny szedł w parze z modą na modernizm, który pod koniec dekady znów stał się pożądanym kostiumem dla nowych apartamentowców i kamienic.

fot. Aleksandra Stępień-Dąbrowska

zasada wiecznie zaciągniętego hamulca

Projektowanie w latach 90. przypominało trochę niekończące się przeciąganie liny pomiędzy różnorodnymi opozycjami. Transformacyjna dekada miała wyraźnie dualistyczny charakter, a jej dynamiką zdawał się rządzić wiecznie zaciągnięty hamulec. Nowe otwarcie nie mogło istnieć bez powrotu do przeszłości, nowoczesność usiłowała się wyrażać poprzez formy tradycyjne, a historyzujący detal zmierzał ku abstrakcji. Wiele architektonicznych konceptów sprawiało wrażenie zatrzymanych w pół słowa, mimo iż obiekty właśnie oddawano do użytku. Marzono o ikonach, ale ze snów o potędze co chwila wybudzały braki typowe dla okresu przejściowego – kapitału, doświadczenia budowlanego albo szerokiego dostępu do dobrej jakości materiałów. Architekt Piotr Szaroszyk zauważał, że nawet projekty najlepszych polskich pracowni wykonane w jakimś trendzie światowym bardzo różniły się od tego, co w tym samym trendzie wykonano na Zachodzie: „Tamte wyglądały tak, jakby cały przemysł materiałów budowlanych był stworzony po to, żeby ten budynek wyszedł. U nas wyglądało to na cały przemysł rzemieślniczych doróbek, przeróbek, ćwierćwałków, załatań, przenicowań i przystawek – jakby to było treścią tego projektu”. Nic więc dziwnego, że np. zamiast realizacji à la Gehry, nad Wisłą osiągnięto wyżyny w „konserwatywnej dekonstrukcji” à la romantyczne techno. Jednak nie ma co uparcie przykładać zachodniej normy do swojskich najntisów. Podarujmy sobie odrobinę luksusu… samoakceptacji, a złożony i sprzeczny świat architektury lat 90. przestanie tak mocno uwierać w naszym marszu ku świetlanej przyszłości.    

Tekst powstał na zamówienie Fundacji Nowej Kultury Bęc Zmiana i po raz pierwszy został opublikowany w „Notesie Na 6 Tygodni” nr 142 (lipiec-wrzesień 2022).